…tylko chwila, przesiadka, stop over…jednym słowem- ułamek dnia w Krakowie. Ale jaki cudowny! Przedłużam to uczucie nową książką. Zasiliła moją bibliotekę, pozwoliła znów przekroczyć limity bagażu kabinowego w Ryanairze…Dział Cracoviana…”Kraków – to jest wielka rzecz” Stanisława Dziedzica. Dobrze się czyta. Książka jak tygiel: historii, narracji, cytatów. Zachwyt nad miastem, rozbudowane zadziwienie przełożone na język tekstu.
Pierwszy pociąg z Warszawy mi uciekł. Drugi – pozwolił na siebie zaczekać. W przedziale jechał jeszcze pasażer z laptopem i wieloma komórkami. Przez drogę aż do pierwszych małopolskich pomarszczeń terenu załatwiał ważne interesy. Dałabym głowę, że jadę w przeciwnym kierunku, ale wtedy poświęciłabym się za stereotyp Krakowa jako miasta spokojnego, niespiesznego, zorientowanego bardziej na refleksję, a nie działanie. A przecież Kraków jest też niebywale pragmatyczny, współczesny.
W Krakowie, przy krótkim pobycie mam szlak dość oczywisty. Ze stacji esplanadą w kierunku rynku, przejście podziemne, tym razem w ferworze budowlanym „za-osiem-dni-Euro”, Plantami, Floriańską, prosto na rynek. Jedno, dwa spotkania, jedna, dwie wystawy, Sukiennice, kawa, na przykład na Brackiej. Potem Kościół Mariacki.
Tym razem postanowiłam tam wejść na kilka chwil i popatrzeć na niego tak, jakby to był pierwszy raz w życiu. Trudne, bo widziałam w międzyczasie Saint Chapelle w Paryżu, katedry w Wiedniu i Strasburgu, w Kolonii i kościółek w Dębnie Podhalańskim. Ale i tak na Kościół Mariacki można patrzeć bez skojarzeń. U Dziedzica przeczytałam słowa Kraszewskiego. „Kraków jest jak relikwiarz na sercu Polski”. A w Kościele Mariackim to serce bije.

Bazylika jest jak szkatułka, wypełniona tym, co kolejne wieki miały najlepszego. Budowany z nadwyżki fantazji, a nie ze zdrowego rozsądku, w czasach, gdy mały błąd architekta mógł sprawić, że kamień na kamieniu nie ustał, mógł runąć obracając w perzynę w katastrofie budowlanej wysiłek pokoleń. Po Europie musiały przecież krążyć legendy na postrach dla budowniczych katedr. Upadające prezbiteria, ruiny zamiast murów pnących się do nieba.

Strach musiał być wielki. Zwłaszcza po tym, gdy w 1442 ( a może 1443) – sklepienie świątyni runęło. Co robią wówczas rajcy Krakowa? Zatrudniają budowniczych z Kleparza, zamawiają nowy ołtarz u rzeźbiarza z Norymbergi. Musieli kierować się wolą pracy na chwałę niebios, nie ziemi, wydając sumę równą rocznemu miejskiemu budżetowi.
Potem, przez wieki, przez kościół przetoczyły się fale stylistycznych przemian. Liftingi pod tendencje epoki. Najbardziej wyrazisty skutek utrzymały te z epoki baroku i te neogotyckie. Przez barokizację, wnętrze kościoła stało się teatrem, w którym przed wiernym wędrującym przez nawę odsłaniają się kolejne perspektywy, pojawiają kolejni świeci na okalających filary ołtarzach, aż do najwyższej patronki, Matki Boskiej z ołtarza głównego.
Neogotyk zanegował ten barokowy układ horyzontalny, przywrócił wnętrzu myślenie wertykalne. Ku niebu. Symbolizm ubrał kościół w baśniowe kolory. Obsypał mury złotem, przysłonił ultramaryną i purpurą, jak pędami bluszczu oplótł mury barwnymi wzorami, aż do akwamarynowego, usianego gwiazdami sklepienia.
Tak, że dziś nie tylko ci, którzy wchodzą po raz pierwszy na chwilę tracą oddech.
fotografie : Strona Bazyliki Mariackiej w Krakowie
Justyna Napiórkowska
Autorka Blogu Roku w dziedzinie Kultury
www.osztuce.blogspot.com