Rzym w 47 minut

images/stories/rka i ptak.jpg

Od kilku lat prawie co roku, na początku wiosny jestem w Rzymie. Zbiegiem okoliczności, bo misterny plan pewnie by mi się nie powiódł. Okazja schwytana w dłonie. Na przykład tranzyt na rzymskim lotnisku.  Zdarzył mi się kilka lat temu. Raptem kilka godzin międzylądowania na włoskiej ziemi  i alternatywa. Czy spędzić je na Fiumicino? Nie, do Rzymu jechać, bo jest za blisko, jego antyczne serce pulsuje tu za głośno. Nie wytrzymałabym popołudnia na lotnisku nad filiżanką cappuccino. Jadę!

Termini, dworzec. Piazza Repubblica. Stąd najpierw fragment arteriami, przez młode miasto, wyłożone chodnikami i obłożone trawertynem 150 lat temu, z okazji zjednoczenia Włoch. Tu buchają najmniej barokowe fontanny, tu arkady Piazza Repubbliki dają dodatkowy cień damom w kapeluszach, tu panowie w jasnych marynarkach zaczytują się w codziennych gazetach.  Tu carabinieri są szczególnie przystojni. Motorini – szczególnie głośne. Towarzystwo w kawiarniach – wyjątkowo dystyngowane, szeleszczące płachtami Corriere della sera.  

 

Teraz zbiegam w dół, w kierunku Piazza Venezia. Monument Vittoria Emanuela, słynny bezowy tort weselny bielejący na zawsze lazurowym niebie odwraca uwagę od szlachetnej sieny z murów Palazzo Venezia.

images/stories/artykuly/rzym.jpg

Po chwili wąskie przejście i  pojawia się Largo Argentina, zacieniony plac w obramieniu ulic. Miejsce, gdzie można spojrzeć w ziemię, w poszukiwaniu korzeni antyku. Tu, poniżej poziomu gruntu współczesnego miasta wyrastają z ziemi kanelowane kolumny, wśród garstki cudownych pinii.

Mam tu dwa swoje miejsca. Księgarnia Feltrinelli. Automatyczne drzwi otwierają się przede mną jakbym posiadała magiczną formułę – Sezamie , otwórz się. Książki, książki, miliony książek. Zapach słowa drukowanego wymieszany z zapachem świeżej kawy. Raj ziemski, z którego wyniosę tyle ile udźwignę, kilka razy sięgając i odkładając tych Alessandro Baricco, Primo Levich, Antoni Tabucchich, Umbertów Eco…

Po drugiej stronie placu – sklep z koronkami. Materie delikatne jak pajęczyna lub miękkie jak aksamit. Setki kolorów, piętrzące się bele. Trzy pokolenia sprzedawców przez okna swojego magazynu od dziesiątek lat obserwują cichy plac, najbardziej grecki z rzymskich placów, bo budowany ponad dwa tysiące lat temu także przy pomocy Greków.

Chcę dojść do Campo di Fiori.

Czasu niewiele, uliczki kręte. Rzymu nie znałam wtedy jeszcze dobrze. Ale czy Rzym można znać dobrze?

Rozglądam się, chcę spytać o drogę. Pojawia się tuż obok mnie pomocny Włoch. Dokąd ? Campo do Fiori? Pierwsza w lewo, na rozwidleniu w prawo, 200 metrów, koło kawiarni skręcić i już.  Biegnę. Skręcam gdzie indziej, bo jakaś fasada z puttami przyciąga moją uwagę. Docieram do placu, tego dnia pełnego sprzedawców owoców. Zdziwienie- Włoch, który pokazywał mi drogę już tu jest. Uśmiecha się z daleka.  Czy powinno mnie to zdziwić?
Jest jeszcze chłodno, więc skorzystam z okazji, żeby napić się gorącej czekolady, spoglądając na profil Giordana Bruna w kordonie barwnych straganów.

Czas wracać, na lotnisko. Zostaje słodki smak, smak Rzymu dotkniętego w przelocie.

 images/stories/rzym noc.jpg

Justyna Napiórkowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *