Lucca, Bolonia, podróże

Lucca. Miasto w cieniu toskańskich faworytów. Nie równa się ze Sieną, nie równa nawet z Pizą. A co dopiero z Florencją- to inna kategoria. Tkwi dumna, niewielka, o mniej oczywistej urodzie, jak perła ukryta na dnie oceanu. Lucca położona jest u stóp gór. Mapa mówi na nie – Alpy Apuańskie. Mieszkańcy Lucchi chyba nazwali je górami lukkańskimi, colline lucchesi. Monte Pizzorne oddziela Lukkę od Massy Maritimy, Carrary, Pietrasanty z ich marmurowymi kamieniołami. Monte Serra- od Pizy, która jak magnez ściąga, mniej zasłużenie, wszystkich turystów. Te góry wyznaczają oddrębne terytorium. Spływającą ku miastu obręczą odgradzają ją od morza, opasają łagodnymi stokami zwróconymi na południe. Czytaj dalej „Lucca, Bolonia, podróże”

Gotyckie portale ze sztuką w tle

Historyczne początki warszawskiego Starego Miasta sięgają XIV wieku, kiedy to Bolesław II po zjednoczeniu większości księstw mazowieckich jako swoją główną siedzibę obrał usytuowane na wiślanej skarpie tereny dzisiejszego Zamku Królewskiego. Dzięki korzystnemu położeniu w miejscu skrzyżowania ważnych szlaków handlowych, w tym głównego, prowadzącego od Morza Czarnego do Morza Bałtyckiego, zarówno książęca rezydencja jak i otaczający ją gród, szybko się bogaciły. A dzięki temu wzdłuż tego szlaku powstawała coraz bardziej imponująca zabudowa. Czytaj dalej „Gotyckie portale ze sztuką w tle”

Refleksje na czas rozświetlonych stadionów

Kiedyś, podczas spaceru przez małe miasteczko w pobliżu włoskiego Trydentu, mój dobry i mądry znajomy powiedział, że tu, we Włoszech jeśli coś jest budowane, to stoi kilkaset lat. Przechodziliśmy właśnie koło obrośniętych winoroślami domostw, z grubociosanego kamienia, jak całe Włochy, w kolorach ziemi. Solidna budowa. Oparła się czasowi. Oparła tarciom płyt tektonicznych głęboko pod powierzchnią ziemi. Oparła co niektórym wojnom.

Kiedy studiowałam historię sztuki, uczono nas patrzeć na kamienie, na cegły, na mury. Jak wróżbici z ręki, czytaliśmy z układu kamienia, z kształtu cegieł- ich wiek i losy. Kamień nie ma nic do ukrycia. W kamieniu jest wszystko. Od czasów, gdy ziemię pokrywały wody, a w wapieniach pozostały dziwne odbicia muszelek. Wystarczy popatrzeć na kamienie, z których zbudowano Weronę, żeby wiedzieć, że kiedyś było tu morze.

Czytaj dalej „Refleksje na czas rozświetlonych stadionów”

Kraków

…tylko chwila, przesiadka, stop over…jednym słowem- ułamek dnia w Krakowie. Ale jaki cudowny! Przedłużam to uczucie nową książką. Zasiliła moją bibliotekę, pozwoliła znów przekroczyć limity bagażu kabinowego w Ryanairze…Dział Cracoviana…”Kraków – to jest wielka rzecz” Stanisława Dziedzica. Dobrze się czyta. Książka jak tygiel: historii, narracji, cytatów. Zachwyt nad miastem, rozbudowane zadziwienie przełożone na język tekstu.

Pierwszy pociąg z Warszawy mi uciekł. Drugi – pozwolił na siebie zaczekać. W przedziale jechał jeszcze pasażer z laptopem i wieloma komórkami. Przez drogę aż do pierwszych małopolskich pomarszczeń terenu załatwiał ważne interesy. Dałabym głowę, że jadę w przeciwnym kierunku, ale wtedy poświęciłabym się za stereotyp Krakowa jako miasta spokojnego, niespiesznego, zorientowanego bardziej na refleksję, a nie działanie. A przecież Kraków jest też niebywale pragmatyczny, współczesny.

Czytaj dalej „Kraków”

Podróż do Lucchi – Giuseppe del Debbio

W naszej galerii w Brukseli stoi niewielka rzeźba. Brąz, akt stojącej dziewczyny. 15 kg heroicznie przewiezione przeze mnie samolotem. Sygnowana przez Giuseppe del Debbio, jednego z moich ulubionych rzeźbiarzy współczesnych. Artystę poznałam kilka lat temu, przy okazji współorganizowanej wystawy Florencka Plejada.

Spotkanie z rodziną Giuseppe del Debbio miałam niespodziewane. Zadzwoniłam o poranku, z informacją, że jestem w Toskanii. Po południu już siedzieliśmy razem przy stole, z cudowną rodziną, w nieziemskim otoczeniu gajów oliwnych, na zboczach gól luccheńskich. W zagłębiu piękna.

Dom i pracownia Bebbe del Debbio jest jak ze snów. Trzeba wspinać się pod górę, aż do kamiennego domu z legendarnym biforium. Budynki wyrastają prosto z ziemi, pośród szpalerów cyprysów. Z okien, tuż obok widać XI wieczny kościół. Jego proboszcz podobno gorszył się na widok rzeźby w brązie, przeciągającej się dziewczyny w akcie, stojącej w ogrodzie rzeźbiarza. Wyrósł z tego podobno dialog jak u Don Camilla. Ksiądz był potem widziany przy skreślaniu numerków w loterii, w zapale hazardzisty. Kto bardziej grzeszny? Czytaj dalej „Podróż do Lucchi – Giuseppe del Debbio”

Florencja

Florencja. Są takie miejsca, po odwiedzeniu których trzeba chwilę okrzepnąć. Odetchnąć od tego cudownego przepychu, nadmiaru tego, co piękne, doskonałe.

Po raz pierwszy, dwa tygodnie temu we Florencji, doświadczyłam syndromu Stendhala. Między salą z Botticellim, a pokojem Leonarda. Zawroty głowy, dziwne osłabienie. Myślałam, że to tylko legenda, licencia poetica fantazjujących przewodników, a tu- definicyjny syndrom Stendhala. Dopada mnie, przyzwyczajoną do oglądania obrazów. Chwilę wytchnienia znalazłam naprzeciw Tryptyku Portinarich Hugo van der Goesa. Na malarzy Północy zawsze można liczyć, znaleźć dosłownie chwilę ochłody, po gorączce oglądania obrazów mistrzów włoskich. Czytaj dalej „Florencja”

Dawid Michał Anioła

Jestem w samolocie. Oddala się ode mnie Florencja, przybliża Bruksela i zaraz Warszawa. Ale Dawida mam, jak ktoś powiedział – „pod powiekami”. I niech tam zostanie.

Jestem lekko onieśmielona tym, co o Michale Aniele powiedziano przez pięć stuleci. Wybaczcie, zwłaszcza wszyscy michelangeliści… Bo z drugiej strony chcę zrozumieć. Chcę wniknąć w tę duszę, którą Michał Anioł tchnął w kawałek karraryjskiego marmuru. Zmierzyć się z arcydziełem, które jest jak centrum artystycznego wszechświata.

1000000 Dawidów

We Florencji jest ich kilku. Plus kilka milionów różnych mas plastycznych, produktu ChRL, z fabryk podflorenckiego Prato, na każdy budżet, nie na każdą estetykę. Małe dziwne figurki ulepione z jakiejś modeliny. Mrowie Dawidów, gwałt dokonany przez turystyczny rynek na arcydziele. Czytaj dalej „Dawid Michał Anioła”

Piza

Piza. Wylądowałam późną nocą. Lot miał opóźniony start. Trzy razy nas liczono, bo było o jedną osobę za dużo. Wszyscy siedzieliśmy struchlali, z biletami, z kartami pokładowymi, legalnie, ale lekko zagrożeni tą nadliczbą. Kalkulowano, rachowano, analizowano, a i tak po dłuższym czasie problem rozwiązał się sam. Nieporozumienie, techniczna pomyłka.

W samolocie prawie sami Pizańczycy. Nic typowego w ich twarzach. Miasto prawie portowe, może dlatego. We Florencji wszyscy od pokoleń trwają w swojej niecce, nabierają rysów, są typowi i wyciosani jak Grek z wyspy. A tu Pizańczycy, którzy podbijali morzami ćwierć Europy, miksowali swoje geny, nurzali się w europejskim tyglu. Przynajmniej przez historyczną chwilę, mniej więcej wtedy, gdy miasto święciło architektoniczne triumfy, a Pizańscy rycerze uczestniczyli we wszystkich krucjatach świata. Kamieniarze i murarze budowali kościoły, rzeźbiarze ambony, rzadziej malarze freski. Czytaj dalej „Piza”

Wit Stwosz

Mistrz z Norymbergii. Veit Stoss. Tak wykuwał swoje nazwisko u stóp marmurowego Kazimierza Jagiellończyka i w miękkim drewnie lipowym ołtarza mariackiego.

Wit Stwosz.Właściwie Stosz, ofiara wadliwej polskiej transkrypcji.

Rok 1477. Wit do Krakowa przyjechał z misją. Miał stworzyć ołtarz w miejsce poprzedniego, zniszczonego po katastrofie budowlanej. Bogata miejska skarbona nie ograniczała wyobraźni. W mieście został dłużej niż pewnie początkowo planował. Potrafię sobie wyobrazić, że po prostu Kraków polubił. I zostawił tu swoje najważniejsze dzieło. Czytaj dalej „Wit Stwosz”

36 razy Vermeer

Jan Vermeer. Geniusz bez gorączki. Malował tyle, ile chciał. Bez atelier z dziesiątkami pomocników. W ciszy pracowni. Tę ciszę zachowały jego obrazy. W tym jest jego fenomen. Vermeer daleki był od socjologicznych obserwacji, daleki od zanurzania się w dręczącej flamandów cielesności, odległy od codzienności tak inspirującej niderlandzkich malarzy. Żadnych aktów. Żadnych martwych natur. Żadnych żarliwych obrazów religijnych. Czytaj dalej „36 razy Vermeer”