Gdy nastaje jesień, taka w wersji stanowiącej bezpośredni przedsionek zimy, ciągle wracają do mnie obrazy Chełmońskiego. Pora wcześniejsza, ta mieszcząca się w pochwalnym opisie, że złota i polska, była zawsze mniej przyjazna dla malarzy. Może ewentualnie dla hiperrealistów, którzy z upodobaniem mogli pochylać się godzinami nad każdym listkiem, z wiarą, że dogonią złożoność pejzażu. Gdy robi się szaro i mgliście, gdy twarz smagają wiatry, a kości przenika zimno, paleta blednie, a wokół robi się monochromatycznie jak na starej fotografii – to aura dla malarza pokroju Chełmońskiego.
Chełmoński był chyba tym artystą, który rozumiał, że malowanie przy sztalugach jest wyłącznie finałem bardzo konkretnej, wcześniejszej pracy.
Na obraz składało się dla niego przede wszystkim patrzenie. Analiza. Cierpliwe i uważne przyglądanie się, którego owocem jest ta cudowna umiejętność przeniknięcia pejzażu. Zrozumienia ponadczasowości zjawisk.
Chełmoński miał podobno fotograficzną pamięć, ale w moim odczuciu to i tak zaledwie cząstka geniuszu, który objawia się w niektórych jego obrazach.
Owszem, miał wspaniałą warsztatową umiejętność oddania szczegółu czy anatomicznej zgodności. Tak malował rozpędzone konie. Tak ukazywał tę wymierzoną w grawitację, lekką konstrukcję ptaków wznoszących się do lotu.

Te wszystkie „trójki” i „czwórki” z pędzącymi wprost na widza końmi nie robią na mnie jednak tak potężnego wrażenia, jakie niektórym, stojącym naprzeciw obrazu kazało słyszeć tętent i rzężenie. Tak w emocjach o tych obrazach pisano sto lat temu.
Dzisiaj to może takie trochę staroświeckie efekty, XIX wieczne 3D. Niestety nie sprawiają, że zamieram, porażona efektem, jak widzowie sprzed telewizyjnej ery.
Ale mimo wszystko obrazów Chełmońskiego nie przykrył w moim odczuciu historyczny pył, który w muzealnych salach odgradzałby je od widza, sprawiając, że stają się tylko (i aż) dokumentem z przeszłości.
Niektóre jego płótna są dla mnie absolutnie ponadczasowe. Mocne i uniwersalne. Wcale się według mnie nie postarzały, jak nie starzeje się wpisana w odnawialne cykle przyroda, która w tej swojej niezmienności ciągle dostarcza lekcji pokory.
Tak dzieje się według mnie w przypadku tych wszystkich cichych scen odlotów ptaków. Zbierających szyki żurawi. Snujących się wśród mgieł czapli. A także w najsłynniejszym przedstawieniu spłoszonych kuropatw na śniegu.

Biedne kuropatwy. Niektóre z nich nikną w białym szronie. Stłoczone, nerwowe, drżące. Korpusy zziębnięte. Piórka nastroszone.
Na temat tego obrazu pisano wiele. Pejzaże Chełmońskiego miały być świadectwem panteistycznych przekonań. Ptaki – symbolem losu narodu. Perdrix perdrix – ich łacińska nazwa oznacza także stratę. Dlatego Bruegel umieścił kuropatwę w scenie upadku Ikara.
Te zwykłe, zmarznięte kuropatwy, są postawione wobec potęgi przyrody. A przecież są jej integralną częścią. Relacje powinny im się układać harmonijnie. Przecież to związek odwieczny. Był czas by się w toku ewolucji do zimy przyzwyczaić, dostosować, przywyknąć.
Dla mnie „Kuropatwy” to po prostu obraz przyrody – podanej bez reżyserii, nostalgicznie, w oddanej i wiernej służbie realizmowi. A mimo tego – niejednoznacznie.
Justyna Napiórkowska, historyk sztuki i europeista, prowadzi Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie, Poznaniu i Brukseli, autorka „O sztuce”, Bloga Roku 2010 w dziedzinie Kultury.
Mecenasem portalu artissimo.pl jest Galeria Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej www.napiorkowska.pl
