Lekcja patrzenia według Rembrandta | Arcydzieła sztuki


Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie
Rembrandt, Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem

To jeden z sześciu, może siedmiu olejnych pejzaży Rembrandta. Jego polska właścicielka, Izabela Czartoryska uskarżała się dwieście lat temu, że obraz jest „taki sobie”, bo nie jest to jeden z tak typowych dla artysty portretów. Przyznaję, że dla mnie także ten obraz nie był długo zbyt fascynujący. Znałam go najpierw z reprodukcji. Ten krajobraz był dla mnie podobnie sam Rembrandt odległy, skrywany za spiżowym wizerunkiem genialnego malarza.

Pamiętam zajęcia z historii sztuki, gdy siedzieliśmy na drewnianej, wypastowanej podłodze w muzeum Czartoryskich, wysłuchując wykładu o obrazie. Próbowałam wówczas chwycić się każdego detalu, zapamiętać szczegóły, żeby ten obraz zapadł mi w głowę i w serce.

A może takie obrazy muszą niekiedy poczekać? Dopuścić nas do swojej głębi? Zafascynować tak, że wrócą do nas w momentach nieoczekiwanych, daleko od muzealnej sali, daleko od albumów? Gdy nagle ich historia stanie się jaśniejsza, w świetle interpretacji, która nadchodzi niespodziewanie?

Myślę, że taka jest moc arcydzieł.

Na pierwszy rzut oka- to rzeczywiście tylko pejzaż. Krajobraz niepokojący. Gdy w XIX wieku kupował go Norblin, mówiono po prostu o przedstawieniu burzy.

Można widzieć w nim niezwykłość, nawet jeśli miał być tylko portretem przyrody, w jej zmieniającym się stanie. Potargane burzą niebo przeszywa ten legendarny promień światła. Mrok i jasność, zszyte w tym przedstawieniu nieomylną ręką Rembrandta. Konary potężnego dębu w centrum kompozycji są jak gruba i nieporęczna belka postawiona między niebem i ziemią. Grube płaty kory narośnięte na pniu. Coś niepokojącego jest w tym drzewie, postawionym prowokująco, w samym środku. Jest jak filar dzielący biforium.

A wewnątrz? Z jednej strony gęstwina, z drugiej otwarty pejzaż z murami miasta na horyzoncie. Reprodukcja tego nie pokaże, ba, nawet jeśli w pobieżnym oglądaniu rzucimy okiem na ten obraz na żywo, nie zauważymy wszystkich postaci. Tych pracujących w polu, rybaka nad wodą, wędrowców, parę starszych osób. Karocę, za którą unosi się pewnie pył z piaszczystej ziemi. Nie zauważymy wiatraków na tych rzekomych murach Jerycha, które przypominać mogą ówczesną Rembrandtowi Lejdę.

To co mogło by być tylko sztafażem, te drobne postaci, nad którymi zastanawiali się historycy sztuki, tak naprawdę są nośnikami tej historii. Wielowymiarowej i ponadczasowej. Opowiedzianej przez Rembrandta ewangelicznej przypowieści, która co prawda wyrasta z kart biblijnych, ale chwyta się dowolnych czasów i wrasta w nie jak bluszcz. Bo jest uniwersalna.

Droga do Jerycha jest skrajnie przez Rembrandta zaadaptowana. Ale pewnie bez znaczenia jest fakt, że malował ją człowiek, który nie lubił podróżować, który wiedzę o świecie czerpać mógł ze sztychów i opowieści.

To Jerycho położone jest na ziemi pagórkowatej, malowniczej, różnorodnej. Innej niż Palestyna. I innej niż Niderlandy. Jest gdziekolwiek. Jest jakiekolwiek.

Po lewej stronie – ci w oddali – ledwie widoczni- to wędrowcy, którzy przed chwilą minęli skatowanego człowieka. Kapłan i lewita. Przeszli nieporuszeni. Do swoich spraw. Na pewno znaleźli dobre wytłumaczenie.

Po prawej natomiast rozgrywa się tak dyskretny akt miłosierdzia. Samarytanin unosi ciało pobitego, układa je na grzbiecie zwierzęcia. Obaj ukryci w cieniu drzewa, w otulinie gęstej zieleni. W półmroku, pod konarami potężnego dębu. Tu dzieje się najważniejsze. A mogłoby być niezauważone. Burza i tak wędrowałaby przez niebo, a wiatr targałby konary. Nic nie umniejszyłoby tego dramatycznego obrazu przyrody. Ale tu, u Rembrandta ten dramatyczny obraz przyrody jest echem dla dramatu tych drobnych postaci. Dla tego ludzkiego sztafażu.

Miłosierny Samarytanin. Taki dyskretny i cicho wykonujący te swoje akty miłosierdzia. Nic spektakularnego. A przecież pewnie musiał podrzeć materiał ze swojej koszuli. Pewnie pobrudził się krwią. Z pewnością to zamieszanie nie było mu na rękę. Zwłaszcza, że pomagał wrogowi.

Życie Rembrandta od pewnego momentu porażało ilością wydarzeń bolesnych. Wcześniej – zdolny, ceniony. Jako trzydziestolatek, dumnie i pewnie spogląda z autoportretu w National Gallery. Po kolei zdobywał szczeble artystycznej kariery w Lejdzie i w Amsterdamie. Złe wydarzenia narastały od 1635 roku. Odbijały się w wizerunkach artysty, które tak cierpliwie malował. Rembrandt miał cudowną żonę, kobietę o filuternym uśmiechu. Chyba łączyły ich chwile prawdziwej beztroski. Jak ta, w której namalował siebie w scenie, która bywa interpretowana jako powrót syna marnotrawnego.


Rembrandt, Powrót syna marnotrawnego ( Autoportret z Saskią).

Gdy malował krakowski obraz, stracili z ukochaną Saskią dwójkę dzieci. Najpierw zmarł dwumiesięczny Rumbertus. Potem maleńka Kornelia. Zmarła po kilku tygodniach życia. Kilka lat później umarła kolejna córeczka, także Kornelia. Jakiś czas potem, po narodzinach jedynego dziecka, które przeżyło – Tytusa umarła Saskia, Rembrandt związał się ze służącą, Gertje. Ale kiedy ona zdecydowała się zastawić biżuterię należącą niegdyś do Saskii, Rembrandt po prostu ją wyrzucił, opłacając pobyt w domu dla starych panien. Gertje odważyła się dokonać zamachu na ostatnie pamiątki, jakie zostały po miłości jego życia.


Rembrant, Autoportret, National Gallery – Londyn

Biedny Rembrandt, z wiekiem zastygał z tym wzrastającym bólem w oczach; jakby w tym zmęczonym spojrzeniu zatrzymał toczące się łzy. W autoportretach malował to swoje uwikłanie w żal i smutek, które w nim narastały. Musiała być w nim wielka empatia, intuicja i doświadczenie człowieka, który swoje przeżył. Miał w swoim życiu okres jasny i ciemny. Pełną nadziei młodość i zapadającą w mrok starość. Szkoda, że musiał stać się z czasem człowiekiem tak smutnym. Ale cudownie, że był w tym tak do bólu szczery, malując się na autoportretach z bezmiarem autentyzmu.

Ciemność i jasność na krajobrazie z Samarytaninem to także trochę dwa światy. Przedzielone tym dębowym konarem światy. Po jednej stronie – paradoksalnie tej jasnej – ci co przeszli, nie zauważyli. Nie oderwali się od swoich rybackich sieci, pługów, planów. Po drugiej – Samarytanin, w otoczeniu tajemniczych postaci. Pokornie i cicho skupiony na ratowaniu człowieka. Zwyczajny-niezwyczajny.

Na krakowskim obrazie Rembrandta, to co najważniejsze, zostawione jest w cieniu. Jest detalem, szczegółem wśród bujnej przyrody.

Ten obraz to dla mnie lekcja patrzenia. A może także dostrzegania? Może to po prostu podana przez mistrza lekcja empatii? Smutny ten Rembrandt, ale jest w nim jakieś tajemne ukojenie. Na czasy burzy. Że będzie dobrze.

Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem, 1638, Rembrandt van Rijn, Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie

Justyna Napiórkowska, historyk sztuki i europeista, prowadzi Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie, Poznaniu i Brukseli, autorka „O sztuce”, Bloga Roku 2010 w dziedzinie Kultury.

Mecenasem portalu artissimo.pl jest Galeria Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej www.napiorkowska.pl

alt

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *